To już kolejna nasza podróż po Azji i do tej pory poza drobnymi wyjątkami raczej udawało nam się unikać problemów ze zdrowiem. Niestety w końcu fart się musiał skończyć i trochę nas na Wyspach Banda przeczołgały różne dolegliwości... Punktem zapalnym z pewnością byłą długa i mecząca podróż do Indonezji, choć tak naprawdę nie wiemy do końca co nas wzięło... Możliwe że przywlekliśmy coś z Tajlandii, gdyż już od startu tutaj byliśmy chorzy. Ja się nie czułem najgorzej (choć możliwe że miałem/mam dengę), ale Maję rozłożyło dość mocno.
Ale nawet na wsi na końcu świata człowiek musi sobie radzić :) Na start mieliśmy własną, dużą apteczkę, a w celu dalszej diagnozy wyruszyłem na poszukiwania lekarza. Łatwe to nie było, gdyż nikt praktycznie nie mówił po angielsku i napotkani ludzie nie bardzo wiedzieli o co mi chodzi, ale z pomocą translatora, błąkając się dość losowo po wyspie w końcu namierzyłem dom i prywatny gabinet doktora Oki :) Okazał się całkiem w porządku jak na miejscowe warunki, mówił po angielsku, zdiagnozował sytuację na odległość (Maja została w łóżku) i dał leki. Dowiedziałem się również, że od 8 rano otwarty jest szpital, że można tam zrobić test na malarię, a na dengę niestety nie posiadają.
Kolejnego ranka zameldowaliśmy się zatem w "szpitalu", czyli bardziej wiejskiej przychodni ;) Personelu tam była cała masa, ale chyba jedyną zajętą osobą (oraz pewnie jedynym lekarzem) był oczywiście mój znajomy doktor Oki ;) Cała reszta kręciła się, żartowała i ucinała sobie pogaduszki. Doktor jeszcze raz zbadał Maję, a następnie pielęgniarka pobrała krew w celu zrobienia testu na malarię. Osobiście nadzorowaliśmy standardy sanitarne tej procedury, gdyż wygląd szpitalnej łazienki dawał do myślenia ;) Po godzinie wyniki były już gotowe i okazało się, że malarii nie ma. Doktor zawyrokował, że na 90% jest to jakaś infekcja wirusowa. Trzeba leżeć w łóżku i brać leki. No i tak też w wykonaniu Mai wyglądały kolejne dni. Ja po 2 dniach poczułem się już całkiem nieźle i zacząłem nawet pomału eksplorować uroki wysp.