Ostatnie 4 dni spędziliśmy na dzikiej, odludnej i przepieknej wysepce Koh Rok, będącej w całości Parkiem Narodowym. Wysepki w zasadzie są dwie bliźniacze, a oddziela je ok. 200-metrowa cieśnina. Jedna jest w 100% niezamieszkała, na drugiej natomiast znajduje się siedziba parku, gdzie wynająć można namioty na plaży lub też rozbić własny. I z tej pierwszej opcji właśnie skorzystaliśmy.
Decyzja o wyprawie na Koh Rok rodziła się w bólach, bo w internecie bardzo ciężko było znaleźć jakiekolwiek informacje na temat wyspy (lub były one sprzeczne), problem był również z drogim i niejasnym transportem. Nie bylismy pewni czy na miejscu będą wolne namioty (bo innej opcji zakwaterowania tam nie ma) oraz czy jest tam restauracja lub jakakolwiek inna opcja wyżywienia. Nie bardzo wiedzieliśmy czego się spodziewać na miejscu, jeżeli chodzi o infrastrukturę. Słyszeliśmy natomiast, że jest tam piękna i dzika przyroda, super plaże i rafa koralowa, co ostatecznie przeważyło.
Na Koh Kradan wynajeliśmy prywatną łódź, która miała nas zabrać na Koh Rok i jeżeli będą warunki żeby zostać (czyli spanie i jedzenie) to nas tam zostawić, a w przeciwnym razie zabrać z powrotem. Zostawiliśmy też ogłoszenie, że chętnie przyjmiemy kogoś na łódź, celem podziałów kosztów.
W dniu wyjazdu o 7:20 obudził mnie telefon. Dzwoniła pani Azjatka, że ona wraz z mężem chętnie się z nami zabiorą na wycieczkę. Tym samym koszt łodzi spadł nam o połowę, a w razie braku opcji zostania na miejscu mieliśmy w cenie całodniową wycieczkę z jedzeniem i snorkelingiem. Od razu lepiej ;]
Po około 1,5 godziny rejsu longtailem dotarliśmy do wyspy, gdzie naszym oczom ukazała się spora flota innych łódek z wycieczkami. Zanim dobiliśmy do brzegu zatrzymaliśmy się jeszcze w dwóch miejscach na snorkeling, gdzie mieliśmy okazję podziwiać piękną rafę i życie podwodne.
W końcu zeszliśmy na ląd i nastąpiła chwila prawdy! ;] Jak się okazało nie ma problemów z wolnymi namiotami, od niedawna działa też również należąca do parku narodowego restauracja. Tak więc zostajemy! ;] Po krótkim obchodzie okazało się, że nasze obawy o infrakstrukturę okazały się zupełnie płonne, bo znajdowaliśmy się na dobrze zorganizowanym polu namiotowym, gdzie niczego nie brakowało. Były duże i komfortowe namioty z pościelą, piękne, czyste sanitariaty w zachodnim stylu i restauracja serwująca dobre jedzenie w dobrej cenie. No i prąd przez prawie cały wieczór i spordycznie jedna kreska zasięgu telefonu ;] A to wszystko położone na przepięknej plaży z lazurową wodą, piaskiem jak mąka i zieloną dżunglą za plecami!
W ciągu dnia na 3-4 godziny przypływało sporo łodzi z wycieczkami i wtedy robiło się dość tłoczno, przez całą resztę dnia wyspa była pusta, cicha i sielankowa. Oprócz nas w namiotach mieszkało kilka osób, nie licząc około 10-osobowej grupy chrześcijanskiej młodzieży z USA i Kanady, która całymi dniami grała na gitarze i pieśniami chwaliła stwórcę :)
Mieszkanie w namiocie samo w sobie stanowiło dla nas atrakcję, zwłaszcza że był to nasz debiut (w sensie wspólny). Już pierwszej nocy przeszliśmy prawdziwy chrzest, gdyż nie zdążyliśmy nawet zasnąć, gdy nagle z nieba runął ulewny deszcz ;] Deszcz pierwszy i jedyny na tym wyjeździe, tak to dzień w dzień grzeje słonce. Szybka akcja ze zdejmowaniem prania ze sznurków i zasłanianiem okien namiotu i czekamy aż nas zaleje ;] Nic takiego się jednak nie stało! Tajskie namioty rządowe okazały się być niczym Chuck Norris i mimo, że całą noc lało to w środku nie pojawiła się nawet kropelka wody :) Tak więc po 4 dniach biwaku stwierdzamy, że jest to bardzo przyjemna forma nocowania w Tajlandii ;]
Czas na wyspie mijał nam na pławieniu się w morzu, czytaniu książek, słuchaniu chrześcijańskich piosenek, grze w karty, snorkelingu i ogólnym relaksie. Wybraliśmy się również na wycieczkę na punkt widokowy, szlakiem który wiódł ładną ścieżką i schodkami przez dżunglę ku górze. Wdrapywanie się było całkiem przyjemne, w lesie przyjemny cień i zielono, a z góry przepiękne widoki. Gdy doszliśmy na samą górę, okazało się, że ścieżka idzie dalej w dół. Nie bardzo wiedzieliśmy czy nią podążać, gdyż istniało ryzyko że wiedze do nikąd i powrót będzie „trochę” męczący... Zaryzkowaliśmy jednak i okazało się, że ścieżka kończy się nad morzem, blisko naszej plaży, gdzie dostaliśmy się spacerkiem po skałkach.
Po 4 dniach stwierdziliśmy, że czas ruszyć się dalej. Musieliśmy jeszcze zorganizować jakiś transport, żeby wydostać się z wyspy. Udało się bez większych problemów dogadać z jedną z łodzi wycieczkowych, która zapropnowała nam w dobrej cenie transport na Koh Lantę- dużą, turystyczną wyspę, skąd bez problemów można ruszyć w dalszą podróż.